twarz i ubranie miał wiejskie, ledwie nader skromne. Był to, tak! był to pan Larisch.
Wędrowiec ułożył minę szyderską, zuchwałą, i nim się spotkali, począł wołać, podnosząc głos.
— Pana radcę kochanego! Jakże mi miło przekonać się, że dawną przyjaźń raczyłeś mi zachować, że z niecierpliwości widzenia dawnego towarzysza, druha, powiernika, koadjutora, wyszedłeś na jego spotkanie!... Niechże ci złożę dzięki!
Zdjął nizko kapelusz i zgiął się we dwoje, witając radcę.
Ten był widocznie rozdrażniony, niespokojny, zniecierpliwiony, gniewny, o ile tylko radca handlowy nim być może nie ruszając powagi swojej... ale się powstrzymał.
— Wyszedłem do gospodarstwa i na przechadzkę, jak zwykle chodzę co rano — rzekł — ale gdy się tak trafiło żeśmy się spotkali, niezmiernie się z tego cieszę.
— Ja także! ja także! — zawołał, śmiejąc się wędrowiec. Składa się to wybornie — nieprawdaż?
Radca stanął, myślał chwilę.
— Słuchaj Erneście — rzekł głosem suchym, tego tonu nie lubię — przybyłeś tu widocznie w zamiarze widzenia się ze mną i — wyłudzenia coś odemnie, bądźmy odwarci, mów co chcesz... czego wymagasz.
— Ale kochany radco, począł Ernest, nie wymagam naprzód nic a nic — chciałem mieć przyjemność odwiedzenia cię i przypomnienia się tobie. Niegdyś, za lepszych dla mnie czasów, przeżyliśmy wiele chwil wspólnej doli, umaczaliśmy ręce nieraz w jednym sosie, po latach rozłąki, o! jak miło zobaczyć się znowu, uścisnąć i rozgadać o tem co było.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/30
Ta strona została skorygowana.