Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/38

Ta strona została skorygowana.

— Ależ to przecie kompromitować cię miało? nie życzyłeś sobie?
— To była myśl nierozważna! Co mi tam! Któż mi zarzucić może, iż starego przyjaciela biorę do domu, i, pójdziesz zemną.
Ratsch pomyślał.
— W tem nagłem postanowieniu widzę coś podejrzanego — odezwał się — ale mniejsza o to. Jeśli rachujesz na... dobroduszność moję, na nałogi, na... przebiegłość własną, na okoliczności przypadkowe, służące ludziom szczęsliwym, hm! boję się, żebyś się nie oszukał, mój Christianku. Szala losu czasem się od najlżejszego wiaterku przeważa na drugą stronę, i zdaje mi się, że ona teraz waży właśnie ku mnie.
— Więc chodźmy.
— Jeszcze słowo — rzekł podając rękę Larisch, od której przyjęcia uchylił się grzecznie wędrowiec, zapomnijmy na chwilę urazy, mówmy i bądźmy po dawnemu.
— Wam to łatwo, bo wy urazy do mnie nie możecie mieć żadnej, co się tyczy mnie, postaram się zapomnieć trochę...
Z za lasu wyjrzały zabudowania Christianhofu, które Ratsch instynktem odgadnął. Stanął i zdjął czapkę.
— Niechże się pokłonię rezydencyi twej, kochany Christianie, prawdziwie wspaniała! Daj go katu, co to jest być porządnym człowiekiem!
Smutno było w Mogilnie. We dworze tym w którym zwykle swobodna myśl panowała i śmiech dźwięczał wesoły, teraz wszystko ponuro się jakoś oblekło. Prezes od powrotu swego położył się, zachorował,