— Jak to? jak to? myślisz się zapierać? toby był bardzo zły znak? Nie chodziłeśże ukradkiem do panny Maryi, nie spędzałeś z nią wieczorów, nie miałeś schadzki? hę? widzisz.
— Tak, to wszystko prawda — odpowiedział Witold — ale wujowi zaręczyć wogę, że między nami słowa jednego nie było, któregobym na rynku przy stu ludziach nie mógł powtórzyć... a o miłości ani jej, ani mnie się nie śniło.
— A! to tego rodzaju sentymentalny sobie osnułeś romansik, kiwając głową począł Jacek — i cóż? dziewczyna nie poszła za przykładem Wandy, bo wolała Niemca, a ty...
— A ja już tam więcej się nie pokażę, ażeby ludzie bajek nie pletli.
— Wszystko to piękne, dobre, naturalne w twym wieku — dorzucił wuj —, ale jeżeli masz z tej nieszczęśliwej miłości dostać suchot i umrzeć dla panny Tyglównej...
— Niech mi wuj wierzy iż panna Tyglówna jest...
— No ideałem, naturalnie — to wiem, inaczej być nie może.
— Wuju!
— Siostrzeńcze, pozwól bym cię uścisnął i radził ci jechać do Berlina. Tam przybywszy, chodź regularnie na teatr, do ogródków, do Knolla, roztrzpiotaj się i zapomnij o ideale. Panna Tyglówna może być wartą korony, ale dla niej tragedyi w domu robić nie godzi się.
— Nikt nic nie wie!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/48
Ta strona została skorygowana.