Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/68

Ta strona została skorygowana.

Tygiel się rozczulił jakoś, westchnął. — No — rzekł, chcesz, to pojadę na zwiady, ale cię proszę cokolwiek jest i będzie, bezemnie kroku żadnego nie czyń.
— Tego pewnym być możesz.
Rozstali się po krótkiej rozmowie, Marynka wróciła do domu, a Marcin tegoż dnia pojechał do Torunia.
Można sobie wystawić z jakim niepokojem powrotu jego oczekiwała Marynka, zmuszona ukrywać go i przywdziewać tę maskę powszednią, której najmniejszą zmianę bystre oko męża rozeznać umiało. Dwa dni nie było o Tyglu ani słychu, ani wieści. Trzeciego dnia pieszy posłaniec przyniósł karteczkę, na której nabazgrał, że chory powrócił i życzy sobie z córką zobaczyć. Natychmiast zaprzężono konie.
W istocie pan Marcin chorym nie był, ale rozmówić się chciał z córką na osobności. Wszedłszy, rzuciła mu się na szyję drżąca, szepcząc — ojcze — mów — powiedz, umarł?...
— Żyje — bądź spokojną — odparł ojciec. Siadaj — pomówimy. Dobrze się stało, żem sam pojechał, inaczej mógłby był chłopiec zwaryowany sam tu przylecieć, bo już od kilku dni z łóżka wstaje. Rodzice mu powiedzieli, żeś za mąż poszła, ale to nie pomogło. Zabierał się uciekać, gdym przybył, ale go ojciec i matka, nie odstępując krokiem, dzień i noc strzegli. Dowiedziawszy się o nim, poszedłem wprost do domu. Chcieli mi drzwi zamknąć przed nosem, tylko że ze mną nie łatwo. Jak mnie zobaczył, tak padł prosto na