Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/82

Ta strona została skorygowana.

bne, a bryczka druga już jest w Strzelnie, odprawił więc swoję do Christianhofu, a sam poszedł pieszo...
Gdy Marynka przybyła do chorego ojca, zdziwiła się wielce spotykając go uśmiechniętego dziwnie w progu izby; Tygiel był w humorze wybornym i twarz jego nie okazywała najmniejszego śladu choroby. Miała wszakże na sobie wyraz jakiś dziwny, niezwykły, który Marynkę prawie przestraszył.
— A! chwała Bogu, napróżno mnie zaniepokojono — zawołała — ojciec zdrów.
— Jak ryba, moje dziecko — odezwał się Marcin, ale musiałem ci napisać żem chory, boby może niemczysko z końmi dziwaczył. Chodzino, chodź — dodał, wiodąc ją za rękę.
W tej chwili ustąpił nieco na bok i w pokoju, stojący przy stole, blady, okazał się mężczyzna, którego oczy ciemne wlepione były w Marynkę, nim go spostrzegła z wyrazem upojenia, szczęścia i strachu razem. Człowiek ten był młody jeszcze, ale znać przecierpiał już bardzo wiele. Lice miał spalone, ogorzałe, wyżółkłe... z którego młodzieńczych rysów pozostały tylko główne linie, typ szlachetny, przypominający Schillerowską maskę. Znać było, że nie żył jeszcze długo, ale zarazem, że przebolał straszliwie, że młodości nie postradał całej, ale ją nad miarę w walce ciężkiej wyczerpał. Czoło było obnażone wysoko, włos zrzadły, ciemnemi smugi obwiedzione powieki, usta sine... Ręce, które trzymał sparte na stole, drżące, wybielałe były chorobą i osnute jak siecią wydatnemi żyłami sinemi.
Marynka spostrzegła go i stanęła jak wryta, chwilę trwała jakaś niepewność, wahanie, prze-