Na to pytanie odpowiedzi nie było.
— Kochany wuju — odezwał się Witold, przeszedłszy się po pokoju, powróćmy do kupy błota. Z kimże mnie chcecie ożenić?
— Ale z nikim! zaśmiał się Jacek. Walor jest do zbytku pozytywny i śmieszny. To do niczego niepodobne... choć dziedziczka ma sto tysięcy talarów kapitału... jak lodu... i to w pfandbrifach, od których tylko procenta sobie odcina, jak paznogcie gdy odrosną.
— Czy żarty znowu?
— Nie chwila na to — rzekł pan Jacek... jest to koncept Wolara...
— A osoba?
— Osoba... nieosobliwa — mówił wuj... jest to jedynaczka, córka kupca, który zbankrutował...
— Więc jeśli zbankrutował?
— Kapitał należał do matki, a matka nie należała do handlu, ale dajmy temu pokój, przecieżbyś się nie ożenił, boby to było kryminałem taką szlachecką krew połączyć z niepoprawną rasą o płaskich nogach, niedźwiedzich łapach, końskich włosach, piegowatą i obrzydliwą.
— Ślicznie mi wuj narzeczoną odmalowałeś... rozśmiał się smutnie Witold — ale wróćmy do naszej biedy. — Co robić?
— Albo ja wiem? westchnął Jacek. Musimy bądź co bądz szukać pieniędzy...
— Przecież stary Larisch, który nas w to wpędził, powinienby sam ratować — to uczciwy i życzliwy nam człowiek... dodał Witold.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/96
Ta strona została skorygowana.