Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/123

Ta strona została skorygowana.

Pomiędzy miasteczkiem a rezydencją książęcą długa ulica prawie cała ostawiona była wlewo i wprawo dworkami z ogrodami i ogródkami, należącemi do rezydentów, sług starych, gracjalistów i czynnych urzędników gospodarskich. Gruntów była taka obfitość, iż każdemu można było wydzielić dosyć dużo, lasu nie brakło, budować się było łatwo, naostatek starzy książęta szli w tem za tradycją, która wiązała sługi z panami nierozerwanemi węzłami wzajemnej wdzięczności. Dworki były i mniejsze, i większe, i wcale pokaźne nawet, a że gracjaliści mieli też grunta, przy niektórych stały w pewnem oddaleniu całe zabudowania gospodarskie.
Z pomiędzy nich najstarszy, najlichszy, niemal do włościańskiej chaty podobny, wcisnął się przed laty jeszcze pod sam prawie ogród pałacowy. Mieszkał w nim niegdyś ogrodnik, człek bezżenny, który długie lata sparaliżowany tu przeżył, a że nie zostawił po sobie rodziny, dworek jakiś czas był niezajęty i miano go nawet znieść, gdy zjawił się nań osobliwszy dzierżawca. Zgłosił się on do pana Gozdowskiego, oświadczając, iż jest bardzo ubogi, że żyje z rzemiosła tokarskiego, że mu o przytułek trudno i że uważałby za dobrodziejstwo, gdyby mu tę chatę pustą wydzierżawiono.
Prośba była tak dziwna, dworek tak biedny, człowiek tak nikomu nieznany, iż pan Gozdowski zrazu odmówił zupełnie. Było nawet uwłaczającem, według niego, godności książęcej, ażeby nędzną taką lepian-