Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/140

Ta strona została skorygowana.

Nazajutrz rano po nabożeństwie powozy ruszyły z przed ganku pałacowego, na którym stali szambelan, generał, Stella i cały dwór brański. Wszyscy odeszli już, a jedna panna Antonina Żurbianka została na ławce, patrząc jeszcze z jakiemiś dziwnemi w oczach łzami. Były one tem dziwniejsze, iż nikt weselszy nie mógł być od panny Antoniny, ani mniej mieć do płaczu powodów. Szelest jakiś daleki rozbudził ją z tego zadumania: otarła prędko powieki, usta się uśmiechnęły, oczy błysnęły, zakręciła się i poleciała.
Ksiądz Serafin z pod krzyża nad drogą żegnał różańcem swoim oddalające się powozy, a Wincentowicz szeptał do Burskiego, stojącego z rękami wtył założonemi:
— Jakkolwiek goście mili i obiadki były smaczne, ale dobrze, że sobie pojechali, bo spokoju nie mieliśmy... Zwierzyny? Skąd im o tej porze jej dostać? Ryby... a tego, a owego, a tu podwieczorek pod dębami, a jutro śniadanie w brzezinie, a to przejażdżka po stawie, a to na grzyby, a to na nie wiedzieć już, co... i wszystko się krupiło na księdzu Serafinie i na mnie; bo asan jesteś do niczego, tylko do gotowej miski.
— Ot! ot! — ozwał się Burski — a małoście się mnie naposyłali?
— A małom się ja sam nalatał? — odpowiedział Wincentowicz — i rąk sobie fajerwerkami napalił, i hrabia mi nawet Bóg zapłać nie powiedział... Jeszcze na tę najpilniejszą porę, nie wiedzieć czego, najlepszy mój pomocnik mi umknął...
— Jaki?
— A Jałowcza! Musiał go Gozdowski nastraszyć, czy sobie sprzykrzył już Brańsk i jednej nocy, nie powiedziawszy nawet: „bywajcie zdrowi“, kopnął się w świat...
— Dawno się tego można było spodziewać, — mruknął Burski — waćpan go lubiłeś, a ja ci powiadam, że to był nieczysty człowiek, On robił, co mu