komedji konkursowej, gdy służący wszedł zakłopotany i doniósł panu Hartknochowi, iż jakiś nieznajomy jegomość usilnie się z nim widzieć domaga; nazwiska powiedzieć nie chce, ale prosi niezwłocznie choć o krótkie posłuchanie, o dwa słowa.
Na wypadek takich natrętów miał mecenas osobny gabinet, do którego wnijście było z sieni, tam chwilowo przyjmował ich i odprawiał do kancelarji; nigdy ich jednak nie puszczano do salonu, by swobodnej atmosfery jego oddechem swym nie zatruli. Z wyrazem gniewu prawie pan Hartknoch wstał od stolika i skierował się ku gabinetowi, do którego służący już był wpuścił owego utrapionego, nieproszonego gościa.
— Wracam natychmiast — rzekł do przyjaciół.
W gabinecie paliła się lampa na stoliczku, nieopodal od progu stał w półcieniu nieznajomy jegomość, ze zwitkiem papierów pod pachą. Mecenas na pierwsze spojrzenie poznać go nie mógł.
Był to niskiego wzrostu, zgarbiony trochę mężczyzna już niemłody, ubrany starannie i zdający się do lepszego należeć towarzystwa. Suknie, kapelusz, laska, którą trzymał w ręku, obcisłe rękawiczki pozapinane na guziczki, chustka od nosa, woniejąca Jockey-Clubem, lakierowane buty, przy siwych włosach i pomarszczonej twarzy, trochę dziwnie odbijały. Mecenas zbliżył się doń żywo, wpatrzył baczniej i okrzyk podziwienia z ust mu się wyrwał. Zdawał się oczom swym nie wierzyć, wpatrzył się i zawołał:
— Pan Zembrzyński... byćże to może?
— Ja jestem, ja, tak, tak, — cichutko rzekł, witając się, stary — cicho, proszę pana, cicho! Na chwileczkę, czy mogę się rozmówić? bo interes mam ekstra-pilny...
— Ja, kochany panie, wieczorem i, raz wyszedłszy z kancelarji, żadnym interesem nigdy się nie zajmuję, jest to u mnie prawidłem niezmiennem... Lecz, na miłość Boga, co za metamorfoza!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/145
Ta strona została skorygowana.