Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/146

Ta strona została skorygowana.

Zembrzyński ruszył ramionami i śmiać się zaczął stłumionym, suchym śmieszkiem.
— Widzisz, kochany łaskawco, trzeba umieć być tem zawsze, czego okoliczności po nas wymagają. W domu człowiek żyje, jak mu się podoba, wychodząc w świat, musi jak mu najwłaściwiej i najrozumniej. Otóż, widzi kochany łaskawca, wypadło mi się teraz ubrać...
— Byłbym pana nie poznał...
— Hę, w zwierciadle ja sam, powiem panu dobrodziejowi, prawie poznać się nie mogłem, ale tem ci lepiej. Wracając do rzeczy, — dodał — o interesie...
— Ja wieczorem przestaję być mecenasem, tak jak pan, wyjeżdżając z Firlejowszczyzny, zrzucasz stary szlafrok...
— A więc na żaden sposób nie możemy...
— Na żaden sposób.
Zembrzyński westchnął.
— Przyjdź pan jutro do kancelarji przy ulicy Miodowej — rzekł mecenas.
— Do kancelarji nie mogę!
— Uczynię dla was wyjątek, przyjmę w domu, jeśli chcecie, ale jutro rano...
Zembrzyński westchnął znowu.
— Nieodwołalny to wyrok? — spytał.
— Prawo tak chce! — śmiejąc się, dodał grzecznie Hartknoch; — szanując inne prawa, musimy i te, któreśmy sobie sami nadali, ściśle wypełniać, przepraszam pana...
— A, to ja przepraszam! zatem jutro, o ósmej tu.
Mecenas się skłonił i wychodzącego przeprowadził do drzwi. Z przedpokoju słychać było wrzawliwą rozmowę w salonie. Hartknoch powrócił doń zamyślony. Napróżno go się dopytywano, dlaczego tak sposępniał, nie powiedział nic, a po chwili rozmowa rozchmurzyła mu czoło. Rozprawiano przy herbacie o wszystkiem, co było dnia ubiegłego pokarmem: o ludziach, o plotkach, o przybyłych do Warszawy,