co rozmowy przymusił. Okazało się z niej, że Zembrzyński tylko do handlu lnem i konopiami się przyznał. Ale nikt temu nie wierzył, a Zelmanowicz mniej niż inni. Gdyby handlował lnem i konopiami, pocóżby się z tem miał taić tak bardzo?
Powoli z latami pewne światło na tajemnicę pokątnych krzątań Zembrzyńskiego padać zaczęło. Szło ludziom o to, aby wiedzieli, z kim do czynienia mieli. Zaczęto więc śledzić tych, co się tu czasem zjawiali, przyjeżdżając do niego i jeden szlachcic, jak utrzymywano, przyznał się, że Zembrzyńskiemu do frymarków dobrami i pożyczania na lichwę pomagał. Ale ktoby napiłemu wierzył? Mogło być w tem coś prawdy, nikt nie wiedział wiele. Gdy się wreszcie ustaliło mniemanie, iż pieniądze miał i robił a szachrował niemi pokątnie — dano mu pokój. Raz tylko pod niebytność w domu, złodzieje się nocą wrąbali do niego, związali i, zakneblowawszy Stroczychę, poszli szukać skarbu po całym domu, przetrzęśli wszystkie zakamarki i, nic nie znalazłszy, poszli zawiedzeni. Stroczysze grożono, aby im powiedziała, gdzie stary pieniądze chował i byłaby może na mękach wydała wszystko, gdyby cokolwiek wiedziała. Gdy Zembrzyński potem z podróży wrócił, a dano mu znać zawczasu o wypadku, nim się jeszcze do domu dostał, nie zląkł się wcale, ramionami ruszył i pośmiał się ze zbójów, głośno wyrzekając, że u niego kraść nie było co. Nikt temu wszakże nie uwierzył, a Zelmanowicz utrzymywał, iż w takim starym domu o bezpieczną kryjówkę było łatwo. Stroczycha, odchorowawszy strach, przeleżawszy u Św. Ducha, w kilka tygodni do pracy wróciła. Zembrzyński zaś, jakby na potwierdzenie tego, co mówił, wprędce w nową puścił się podróż, dom zostawiając na łasce Bożej. Już go też drugi raz złodzieje nie próbowali; omijano dom nawet z pewnym wstrętem, jako gniazdo bezbożnika.
Tak rzeczy stały w roku pańskim 1850, gdy dnia jednego w lecie, mężczyzna bardzo porządnie ubrany
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/17
Ta strona została skorygowana.