Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/173

Ta strona została skorygowana.

wał wesoło, rozpożyczał wiecznie zgłodniałym koleżkom, lub szafował na coroczne wycieczki do wód, bez których obejść się nie mógł. Rębuś bywał wszędzie, począwszy od zamku, aż do najmniej znanych salonów; uprzejmy był i przystępny, wiedział nowiny najświeższe, znał, kogo tylko znać było można, należał do obu resurs, nie wyłączał się od żadnych kwest i loteryj, gotów był służyć, gdzie go tylko zażądano, i umiał sobie pozyskać tak dalece serca ogółu, iż mógł być pewny, na wypadek śmierci, kilkotysięcznego orszaku na Powązki, nawet w słotę i błoto.
Mościński znał pana Aurelego jeszcze za młodych czasów jego donżuańskich, zapomniał o nim, a nie domyślał się, że go znajdzie w Warszawie. Jakież było podziwienie hrabiego i radość, gdy przechodząc koło Lourse’a, uczuł rzucającego się w jego objęcia Aurelego, któregoby był nie poznał, gdyby mu się nie przypomniał.
Zaręba także nie domyśliłby się dawnego przyjaciela w otyłym obywatelu, gdyby mu go wczoraj nie pokazano w teatrze.
— A! jakże jestem szczęśliwy, że cię spotykam, — odezwał się hrabia, chwytając go pod rękę — a to mi cię Pan Bóg, Opatrzność zesłała. Mój Aureli, nie wiesz, nie wiesz, jak mi w porę przychodzisz.
Popatrzyli na siebie.
— Ty się nie zestarzałeś, nawet włosy ci nie posiwiały, — zawołał Mościński — a ja!...
— Ty lepiej wyglądasz ode mnie, — rozśmiał się stary — ale około siebie, jak ja, chodzić nie umiesz. Ja jestem potajemnie siwiuteńki, tylko wody odradzającej używam. Nieprzyjemna rzecz świecić włosami białemi. Ale cóż ty tu robisz? słyszałem, żeś przybył z córką i mówią, że z przyszłym jej narzeczonym.
Mościński zaczął rękami trząść i przeczyć całym sobą. Uderzył wyraz jego twarzy poczciwego Zarębę.
— Czyś nie chory?
— Nie, ale jako staremu przyjacielowi wyznać muszę, że mam strapienie wielkie; jeżeli zachowałeś