Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/199

Ta strona została skorygowana.

Słysząc ten wykrzyk, hrabina odsunęła się od niego.
— Robercie, zaklinam cię, odejdź! Klęczałam u krzyża, gdyś wszedł, chcę być godną poklęknąć przed nim znowu, gdy ci podam dłoń do pożegnania na zawsze. Niech miłość, którą krew oblała, zostanie czystą, świętą, braterską. Błagam cię.
— Niech będzie czystą, braterską i świętą! — powtórzył Robert. — Lecz, droga Nataljo, nie wypędzaj mnie od siebie, nie rachuj mi chwil, daj mi się napaść blaskiem twych oczu, nasłuchać głosu twojego, aby mi one świeciły, aby mi on brzmiał w osamotnieniu i niewoli. W życiu może się nie zobaczymy więcej; ja nie przyjdę, bo nie chcę być krzywoprzysiężcą, ty mnie szukać nie będziesz. Pozwól mi zostać.
— Chodźmy więc do salonu — zawołała, drzwi otwierając, Natalja. — Wpadłeś tu przebojem, niech ludzie myślą, co chcą! Lecz nie uciekajmy od nich, ja tam o ciebie i o siebie spokojniejsza będę. Zostań! zostań!
Wyszli oboje. Hrabina Natalja zadzwoniła drżącą ręką.
— Brat mój przyjechał na chwilę, — odezwała się do służącego — drzwi moje zamknięte, nie przyjmuję nikogo.
Służący wyszedł, zostali sami. Szał pierwszego spotkania ostygał powoli, ochłonęli oboje. Natalja otarła łzy, zaczęła się cicha rozmowa... Któż taką rozmowę powtórzy? Był to kwiat, co wykwitł między dwiema przepaściami — przeszłością bez powrotu — przyszłością bez nadziei. Kobieta pierwsza odzyskała panowanie nad sobą i trochę rezygnacji a spokoju. Robert pozostał w gorączce. Co chwila hamować go musiała wzrokiem i słowem, a pohamowany zrywał się znowu szałem i namiętnością. Siedzieli tak, milcząc, godzinę, zapomniawszy dnia, nie czując czasu. Służący wchodził, mówił coś, oznajmywał, wychodził... nie wiedzieli, co powiedział