szczać swobodnie, a razem mającego instynkt lepszego tonu... W niedorzecznościach nawet, które popełniał, był pewien urok, pociągający ku niemu. Wyglądał na panicza wiekiego domu, który sobie pozwala, dla zabawy, rubaszności do zbytku.
Była to widocznie natura energiczna, bogata, rzucająca jeszcze z siebie wulkanicznie zbytkiem ogni wewnętrznych, z której mogło się w przyszłości coś wcale pięknego urobić — jeśliby ją własny płomień nie strawił.
Od chłopca dowiedział się, że to był pan Zygmunt Garbowski, syn jego przyjaciela, ów sławny nicpoń, którego żadną siłą ojciec powstrzymać nie mógł. Pomimo licznego dosyć towarzystwa, Zygmunt, który dokazywał straszliwie, zdawał się nudzić. Towarzysze jego w niczem mu dorównać nie mogli, szydził też z nich nielitościwie, żgając jednego na drugiego. Uchodziło mu wszystko.
Ukryty za drzwiami, jedząc swoje pieczyste z kompotem, które mu się po kuchni brańskiej szkaradnem wydawało — Gozdowski patrzył, słuchał i prawie się pokochał w kuzynku.
Pod koniec wieczoru, gdy niektórzy się już pokładli, inni porozchodzili, a dwóch drzemiących zostało i Zygmunt jeszcze zimnym grogiem się krzepił — Gozdowski, wyszedłszy z ukrycia, zbliżył się ku niemu z wesołą twarzą.
— Darujesz mi, — rzekł — że choć niebardzo w miejscu, a może i niebardzo w porę ci się prezentuję, ale Bóg wiedzieć raczy, czy się drugi raz w życiu spotkamy. Nazywam się Maurycy Gozdawa-Gozdowski, a jestem twojego ojca bratem ciotecznym.
— A! to mnie bardzo cieszy! i cóż pan tu robi? — śmiejąc się, odparł Zygmunt.
— Robię interesa i zmuszony jestem dla nich parę dni przesiedzieć.
— To się kochany stryjo-wujaszek, czy wujo-stryjaszek, dalipan, nie jestem pewny, jak się to nazywa — strasznie tu znudzi.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/231
Ta strona została skorygowana.