Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/232

Ta strona została skorygowana.

— Miarkując z was, nie sądzę, tylko, że jam na to za stary — uśmiechnął się Gozdowski.
— My bo z desperacji dokazujemy, — zawołał Zygmunt — słowo daję, nudy, stryjaszku, zabijające.
— Zajęcia nie masz żadnego?
— Cóż proszę wujaszka robić? kiedy czy tak, czy tak umrzeć trzeba.
— Przynajmniej nie spodziewam się, by to dla was mogło nastąpić tak prędko.
— Przytem na wsi ludzi niema, a czas słotny, — westchnął Zygmunt — gwałtowna więc taka rozrywka rozbudza, jak gimnastyka. Stryjaszek gotów mnie wziąć za zbytnika, ale to środek higjeniczny, metoda Hahnemanna, sławnego Hahnemanna.
— I metoda młodości.
— Tak, dopóki się reumatyzmy i podagra nie odezwą o swoje prawa.
— Ojciec twój wszakże obojga nie ma, — rzekł Gozdowski — to pracowita natura.
— Z nudy, wujaszku, pracuje, bo nie ma co robić, — rzekł Zygmunt — a mając jeszcze takiego syna rozrzutnika, jak ja, musi.
— Cóż waćpan, gospodarujesz, hę? — spytał plenipotent.
— Gospodaruję najwięcej na bilardzie i między butelkami, — mówił wesoło Zygmunt — na tem gospodarstwie znam się doskonale, czy intensywne na spirytusie, czy ekstensywne na mleku z wodą... niema dla mnie tajemnic. Nie można stryjaszkowi grogiem służyć? Mają tu niezły.
— Dziękuję bardzo.
— Albo kieliszkiem czego bądź?
— Nie, nie.
— Jakto? i dwóch szlachciców, notabele koligatów, spotyka się z sobą po raz pierwszy w życiu, a rozejdzie na sucho? E! wujaszku, toby było przeciwne wszystkim tradycjom narodowym.
— Ale proszę cię...