cił, zapisując sobie tę ciekawą okoliczność, że stary lichwiarz po nocy podejrzanych ludzi do siebie ściągał.
W istocie odwiedziny te w porze niezwykłej były wszakże spodziewane. Zembrzyński palił świecę i nie kładł się; wyglądając oknem niekiedy, chodził po izbie, czekał, a gdy w sieniach posłyszał chód, otworzył drzwi, aby drogę wskazać przybyłemu. Ten, otrząsłszy się z deszczu i błota, wkroczył przez próg i stanął, lekkim pozdrawiając ukłonem dziedzica Firlejowszczyzny.
— No, spóźniłeś mi się, panie Marcinie, — rzekł gospodarz — ale trudno inaczej, kiedy droga się popsuła.
— Oślizła i rozwilgła, a to takie gliny, — odchrząkując, począł przybyły — konisko nieszczególne i roboty było też dosyć.
— A masz wszystko, co potrzeba?
— Co można było napytać, to wiem. We dworze, coprawda, nie byłem, bo się nie mogę pokazać, ale ja tam swoich mam i wszystko się wie.
— Cóż się tam dzieje, co? — ciekawie jął rozpytywać Zembrzyński. — Mów od początku do końca, mów wszystko, bo każda rzecz się przydać może, choćbyś ty tego nie rozumiał.
— To się wie, — skrobiąc się po głowie, zaczął przybyły — ino ja tak przy drzwiach stać nie mogę, bo mnie też i nogi stare bolą.
— To siadaj.
Zembrzyński podsunął jedyny stołek swojemu gościowi. Ten, poły zawinąwszy, siadł — ciekło z niego jak z rynny.
— Teraz pytajcie, — rzekł — bo któż jego wie, co wam gadać.
— Książę młody wrócił z Warszawy? — poczęło się badanie.
— Wrócił, potajemnie, wieczorem; chowali go do rana, nocował u Gozdowskiego, potem zaprowadzili do ojca. Gniew, słyszę, na hrabiego wielki.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/242
Ta strona została skorygowana.