Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/247

Ta strona została skorygowana.

— Czegobym się miał bać? — odparł drab. — Umorzyć mnie i zamknąć tu nie macie powodu. Ciepło dosyć, posłanie niezgorsze. Światło mi zostawicie.
— Dobranoc.
— Dobranoc.
— Ale słuchaj, Jałowcza, — odwracając się ku niemu, szepnął Zembrzyński — jak ty mi komu słowo szepniesz o kryjówkach na Firlejowszczyźnie...
— Komu? naco? co ci się śni, mój dobrodzieju, — zaśmiał się Jałowcza — skarbów że tu niema, bo swoje pewnie chowacie gdzie indziej. At, myślcie o kubanie i, śpijcie spokojnie.
Gdy, powiedziawszy to, chciał się jeszcze pożegnać z gospodarzem Jałowcza i odwrócił ku niemu, bo wprzód się po izbie rozglądał — drzwiczki się już zamknęły i znalazł się sam, z kagankiem, płonącym na kominie. Osobliwsza rzecz, że ze środka nawet dojrzeć nie było podobna, którędy Zembrzyński wyszedł, tak owo potajemne wejście dobrze w ścianie było ukryte. Jałowcza wcale się nigdy w życiu niczego obawiać nie miał w naturze i zwyczaju, przecież w pierwszej chwili jakieś go dreszcze przeszły, gdy się znalazł w tej zewsząd zamkniętej izbie, jakby zamurowanym.
— E! gdyby tu o mnie stary zapomniał, — rzekł, śmiejąc się — tobym sobie zasechł jak w grobie. Ano, nie, — dodał, podnosząc głowę — jest okno na dach; wysokie, to prawda, alebym się dostał do niego i wylazł na świat.
Uspokoiwszy się w ten sposób, poszedł pomacać materac na łóżku i znalazł go aż nadto wygodnym.
Jałowcza całe życie swe wielce ciekawością grzeszył, nie mógł więc i tą razą z taką osobliwszą kryjówką, do której go los zaprowadził, nie poznać się! Przy tej więc sposobności począł obchodzić ją z uwagą wielką, przypatrując się złoconym gzemsikom, figlom i wykrętasom na murze, niemal każdej szparce w drzewie. Tak badając kryjówkę, za zasłoną zieloną, która łóżko osłaniać miała, domacał się stołka