Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/258

Ta strona została skorygowana.

— A przecie ono tam jest, — uśmiechnął się Zembrzyński — co wy na tem wskóracie? Dacie pieniądze, ugrzęźniecie na dobrach, koniec końców będziecie musieli zrujnowane i bez gospodarstwa wziąć, a weźmiecie drogo chyba, bo ja będę je licytował. Ich żadna w świecie moc ocalić nie może. Dacie im piżma, to dwa, trzy lata dłużej pożyją, a potem toż samo, co było.
— Ano, i ja zabiorę dobra — odezwał się Garbowski.
— Wszystkie? — spytał Zembrzyński.
Spekulant spojrzał: trudno było kłamać przed takim wygą. Na wszystkie go nie stawało.
— Wezmę część.
— O co chodzi? Bierzcie zaraz, to ja przystępuję z wami do spółki, pozwolę wam wybrać, co się podoba i w cenę pędzić nie będę, ale zamiast za lat trzy, bierzcie zaraz.
— Dlaczego?
— Hm, dlaczego? Dlatego, że mnie tak lepiej.
Garbowski wziął pióro i począł cyfry stawiać na zabrukanym stole — milczeli obaj.
— Gozdowskiemu, waszemu krewniakowi, o nic nie idzie, tylko, by do czasu książąt przy majątkach utrzymał... on was do tego potrzebuje na podstawkę; potem was zbędą, czem zechcą, albo proces...
— Ja się opiszę.
— Opisz ty się, jak chcesz... oni mają lepsze od was plecy. Nie dajcie się zdurzyć. Chcecie interes robić, róbcie, ale zaraz i razem ze mną.
— Czemu z wami ma być lepiej, niż z nimi? — spytał Garbowski.
— Bo ja mam na tym majątku więcej, niż oni — stanowczo odezwał się Zembrzyński i z krzesełka wstał. — Zresztą, jak wola i łaska. Ja przyjeżdżam do was z dobrem słowem i dobrą radą. Jeżeli chcecie ratować książąt, choćby parękroć stracić, a, na to rady niema! Traćcie, bo że stracicie, to tak pewne, jak dwa a dwa cztery.