Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/261

Ta strona została skorygowana.

— No, no, — rzekł — skąd wam tyle pieniędzy?
— Nie ukradłem ich, to pewna.
— Nie spodziewałem się. Siadaj, Zembrzyński, — dodał, klepiąc go po ramieniu — siadaj, trzeba pogadać po ludzku. Ktoby ciebie posądził po kapocie, że ty masz pod nią tyle słoniny??
— A was?
— O mnie i ludzie wiedzą. Coś trzeba obradzić — rzekł gospodarz.
— Ja od was nie chcę nic, tylko jednego; nie brońcie teraz książąt Brańskich, a zarobkiem się podzielimy. Dla nich też łaski nie wyświadczycie. Jeżeli dziś ich zlicytujemy, może coś im zostanie, za lat trzy — ani grosza. Oni muszą tak żyć, jak żyją, czy będą mieli z czego, czy nie; zjedzą się doreszty. Jedź waćpan ze mną, ano, trzeba działać stanowczo, zaraz.
Ciężki był do interesu stary Garbowski, westchnął:
— Zobaczymy!
— Kiedy?
— Przyjedź waćpan jutro, przyjedź pojutrze — daj mi się rozmyśleć.
— Ja wam więcej powiem, — rzekł Zembrzyński — jedźcie wy sobie do Brańska, rozpatrujcie się na miejscu, rozpatrujcie. Mnie nie macie powodu wierzyć. Możemy się porozumieć, gdy sami się przekonacie, że lepiej brać dziś to, co za lat trzy dopiero wam obiecują. A za lat trzy, jak się książę Robert ożeni, figę wam pokażą i nie będziecie mieli nic, daj Boże swoje pieniądze, albo proces.
Zachwiawszy w ten sposób postanowieniem Garbowskiego i rzuciwszy mu do rozmysłu argumenty nie bez znaczenia, Zembrzyński oknem wyjrzał, parasol znowu zabrał z kąta i począł się żegnać.
— Toć się może zobaczymy? — zapytał Garbowski trochę niespokojnie.
— Ano, może, może, gdzieś, na którymś świecie. Do nóżek upadam.
Garbowski go aż do ganku wyprowadził, tamten