— Dokądże? — zaciekawiony spytał Zygmunt.
Korzystając z powstrzymania się syna od żartów nieznośnych, Garbowski począł:
— Mam pewien interes do Brańska, może mi wypadnie tam być, mamy tam krewnego.
— Ano, już wiem, pojedziemy do tego poczciwego Gozdowskiego. Słowo daję, to mi się podoba, będę udawał świętoszka, tylko jedźmy! Raz w życiu zdaleka ujrzałem księżniczkę Stellę, bóstwo piękności, i pannę Antoninę, jagódkę różową. A, ojcze! uszczęśliwisz mnie.
— Ale ty mnie możesz zgubić, zrobiwszy tam jaką niedorzeczność.
— Za kogóż mnie tatko masz? Dobrze w Lublinie z tymi urwipołciami dokazywać, to znowu co innego, ale w Brańsku ani mnie poznacie. Daję słowo, odegram swoją rolę statysty, jakbym nigdy w życiu butelek nie tłukł i kociej muzyki nie sprawiał. Na to daję szlacheckie słowo! Lecz ojciec kochany jest nadto rozsądnym i bystro rzeczy obejmującym człowiekiem, aby tego nie pojął, że ja, jak stoję, nie mogę pojechać do Brańska. Potrzebuję wyekwipować się od stóp do głowy, jako dziedzic miljonowej fortuny. Wyekwipować się tak, by fortunie ojca a smakowi własnemu wstydu nie uczynić, można tylko w Warszawie; najkrótszy znowu pobyt w takiem mieście, pełnem pokus, którym młodość, opierając się nawet, czasem przez krewkość ulec musi, pobyt taki, powiadam, wymaga funduszów. Wymaga je i co się zowie porządne wyekwipowanie; słowem, ciągnie to za sobą wydatki, które w tej chwili nawet obliczyć trudno.
Z załamanemi rękami stojąc, milczał ojciec.
— Ja to wiem, — odezwał się — pojedziesz do Warszawy, kupisz słoik pomady i stracisz parę tysięcy.
— A, gdzież parę tysięcy! Jeśli tatko na złote rachuje, nie można niżej rachować, jak pięć razy tyle.
— Dajże ty mi pokój. Nie pojedziemy do Brańska.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/266
Ta strona została skorygowana.