Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/272

Ta strona została skorygowana.

nemi otoczonej płotami z chróstu, dała się słyszeć trąbka i klaskanie z bata. Zdala widać było karetkę podróżną i lokaja, na koźle siedzącego, jak dobrze wymusztrowany możnego domu sługa siedzieć powinien, z rękami na piersiach założonemi, z postawą poważną i dumną. Za zbliżeniem się powozu, z wielkiem zdumieniem stojących w dziedzińcu ludzi, okazało się, że ten na koźle wyprostowany jegomość był błyszcząco-czarnym murzynkiem. Ale któżby karetą z murzynkiem miał przybywać? Gozdowski, oczekujący w ganku, pojąć tego nie mógł. Dopiero zajrzawszy w okno powozu, poznał w nim Garbowskiego z synem. Osłupiał! Garbowski w karecie i z murzynem! Było to dzieło pana Zygmunta, który ojcu wmówić potrafił, iż inaczej przyzwoicie na żaden sposób przybyć tu nie mogli.
Murzyn zażądał pokojów gościnnych. Tymczasem Gozdowski witał brata i, szepcąc mu coś na ucho, prowadził go. Za nimi szedł, wedle wymagań najwykwintniejszej mody po podróżnemu ubrany, piękny pan Zygmunt ze swobodą człowieka, który wszędzie znaleźć się potrafi, którego nic nie kłopocze i nie dziwi. Zygmunt, raz przyrzekłszy ojcu, iż się dobrze znajdować będzie, nie czyniąc mu wstydu, w istocie przybrał postawę tak przyzwoitą, tak skromną zarazem, iżby się w nim nikt tego szaławiły lubelskiego nie domyślił.
Garbowski stary, znać też za radą Zygmusia przebrał się skromnie, lecz bardzo starannie i wyglądał na innego człowieka. Był tylko zmieszany, jakby nieswój wśród ludzi obcych, a niemało go też i suknie, i powóz, i syn, którego się niezmiernie obawiał, onieśmielały. Rzucał coraz okiem na Zygmusia, jakby go błagał o dotrzymanie słowa, na co syn wcale się nie zdawał uważać.
Murzyn, kareta i młody człowiek piękny zrobiły we dworze wrażenie wielkie, a że nie wiedziano, kto byli ci panowie, domyślano się w nich jednego z głównych wierzycieli. Przez okno mieszkania mecenasa Zem-