ła nawykła. Uśmiechem witała ludzi, życie płynęło dla niej niezmąconym kryształem, nie ciężyło jej to nawet, że powtarzało się z dnia na dzień z nużącą jednostajnością.
Panna Antonina, która była usposobienia i charakteru całkiem różnego, zastosowywała się do niej myślą i mową, z pewnym rodzajem poszanowania, nie chcąc odsłaniać przed jej oczyma tego, czemby przerazić się mogła — kochała ją jak dziecko, któremu się wielu rzeczy nie mówi, boby ich nie zrozumiało. Kochali też wszyscy tę idealną Stellę, która zdawała się z innego świata spadłym brylantowym aerolitem.
— Po obiedzie będziemy mieli gości! gości! gości! — zawołała Żurbianka, wpadając jeszcze w kapelusiku do księżniczki. — A doprawdy ciekawych i osobliwych, nadewszystko jednego młodzieńca, niejakiego Garbowskiego, syna bardzo majętnego obywatela, którego ojciec wygląda na ekonoma, a on na królewicza Żwawy, dowcipny, muzyk wielki, artysta, trochę podobno poeta, nadewszystko oryginał, i — tu się roześmiała, pokazując ząbki białe — zakochany w kimś, w kimś...
Księżniczka wielkiemi oczyma spojrzała.
— W tobie?
— Ale gdzież znowu! w księżniczce.
— Przecież mnie nie zna.
— Widział raz w kościele i naturalnie głowę stracił.
Stella się zarumieniła.
— Jest to ciche, zdala, nieśmiałe uwielbienie Parsów dla słońca, tak on sam swe uczucie określa.
— I mówi o tem tak?
— Zupełnie otwarcie — przyznał się odrazu przede mną. — A jaki zabawny! jaki miły! — dodała Antonina. — Ojciec przy nim mógłby za jego arendarza uchodzić. Śliczny chłopiec, śmiały, ale przyzwoity.
Paplała tak urywanemi słowy panna Antonina, ściskając księżniczkę i patrząc w jej jasne, spokojne oczy.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/282
Ta strona została skorygowana.