Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/287

Ta strona została skorygowana.

przynajmniej u kochanego stryjaszka gębę wolno puścić mogę, bo mnie aż boli od sznurowania. A!
Plenipotent zbliżył się do ucha kuzyna.
— No, cóż ty teraz? Nie żalże ci będzie tego domu? Nie pięknieżby to było dla ciebie przyjść rodzinie na ratunek?
Wolarz kiwał głową.
— Wujaszku kochany, — ozwał się Zygmunt — jeśli są sekrety jakie, chyba mnie precz odprawicie stąd, inaczej odgadnę. O co to idzie? Może ja się też na co przydam? Ja jestem à toute sauce.
— Potrzebują pieniędzy książęta — odezwał się ojciec.
— I do tatka się z tem udali — westchnął syn. — O mój Boże! nie spytawszy mnie, który wiem najlepiej, jak u tatka kieszeń ciasna. Jest to skarbona, w którą zawsze wrzucić coś można, ale nigdy z niej dobyć.
— Mówże, panie Zygmuncie, za nami! — wrzucił Gozdowski.
— Za wami, a przeciwko sobie? nie mogę — odparł Zygmunt.
— Ja im propozycję uczyniłem, — pociągając ponczyk i zadowolony z syna, zwracając się do niego, odezwał się wolarz — hę? niech ci księżniczkę wyswatają, a pieniędzy dam! A co?
I począł się okrutnie śmiać.
— Dajno pokój tym żartom! — surowo oparł Gozdowski.
Zygmunt zmierzył go oczyma.
— Przyznam się wujaszkowi, — dodał — że ojca myśl nader praktyczna i szczęśliwa. Ja jej przyklaskuję. Lecz ojciec, jak ja, musi to wiedzieć, że gdy uratuje książąt, najmniejszej dla mnie nie będzie nadziei; przeciwnie, gdy zubożeją, kto wie?
— Nigdy w świecie! obaście warjaty! Co z wami mówić? — obruszył się Gozdowski — dosyć!
— Zygmuś niegłupi! o, niegłupi! — wtrącił ojciec. — Ano, dosyć, ja jutro jadę.