Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/291

Ta strona została skorygowana.

niczem, a mecenas zabierał się do podróży ze swym towarzyszem nieodstępnym.
Na wyjezdnym jeszcze przemówił do niego generał gorąco, ze łzami w oczach, poruszony, i spotkał zimną, grzeczną, ale bardzo stanowczą odmowę. Dobra więc musiały iść na sprzedaż, cały ten sztuczny gmach zamożności, blasku, wielkości dnia jednego miał runąć. Nie było ratunku. Gozdowski mówił o wypaleniu sobie w łeb, Żurba milczał, Zenon chodził chmurny i w myślach zatopiony. Wszyscy temi długiemi spory znużeni byli i wyczerpani.
Gdy nareszcie powóz zaszedł i Hartknoch wsiadł doń z pokornym ciągle Zembrzyńskim, ci, co w ganku pozostali, słowa do siebie nie mówiąc, rozeszli się.
Każdy z nich pocichu powtarzał:
— Niema ratunku!
I przy tej ostatniej naradzie nie było księcia Roberta; spędził on ten dzień częścią przy ojcu, częścią w swoim pokoju, nie mogąc spocząć na chwilę, miotając się i dręcząc.
Tymczasem Stella wesoło grała na fortepianie i śmiała się do Antoniny, której łzy stawały w oczach co chwila. Biedne dziewczę coraz to się wymykało do kątka, aby je otrzeć niepostrzeżone.
Wieczór już był, gdy generał wysiadł powtórnie z powozu, tak prawie onieprzytomniony, jak wczoraj, lecz wczoraj nieszczęście go przybijało, aż do odjęcia mu władz wszelkich, dziś ono budziło jakąś gorączkową ruchliwość. Wprost pieszo poszedł znowu do Roberta.
Zastał go chodzącego po pokoju tym krokiem bezmyślnym, który staje się potrzebą przy gwałtownem wzburzeniu. Instynktowo naówczas porusza się człowiek, jakby natura wskazywała mu, że powinien działać i pracować. Nie mówiąc słowa, książę Hugon, zatoczywszy się prawie, padł na kanapkę, kapelusz rzucił, podparł się na ręku, nie pozdrowił nawet Roberta, który na chwilę zatrzymał się w chodzie i zno-