Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/296

Ta strona została skorygowana.

rzał na nią Robert; była tak piękna, tak dotąd szczęśliwa, tak spokojna! Miałże jednym wyrazem zniszczyć to dzieło rąk Bożych, oszczędzane tak długo? Zamilkł. Ona wzięła dłoń jego w drobne rączki i, przymilając mu się, napraszała:
— Na miłość twą braterską dla mnie! Robercie, mów mi prawdę całą!
— Dziecko moje, — zawołał brat — wieszże ty, czego się ode mnie domagasz? Czy dźwigną ramiona twoje losy, które na nas spaść mogą? Do dziś dnia nic się jeszcze nie stało, Stello moja, lecz dłużej taić ci nie chcę. Powoli mienie i byt naszego domu chyliły się ku ruinie. Wyczerpały go ofiary, wojny, wypadki, może nasza zbytnia ufność w Opatrzność i nałóg życia, którym żyliśmy wieki. Jesteśmy zagrożeni ubóstwem.
Stella zbladła; pierwszy wyraz, który z ust się jej wyrwał był:
— Ojciec, biedny ojciec! ojcu nie mówcie!
— A! nie lękaj się, musimy go oszczędzić, do ostatniej chwili kryć przed nim będziemy katastrofę. Chciałaś wiedzieć, wiesz ją. Jutro może wypędzeni będziemy z dóbr, wyzuci ze wszystkiego.
Wielkiemi oczyma osłupiałemi patrzyła długo Stella na brata; bladła, lecz pierwsze wrażenie przemogła, potarła ręką po czole i z powagą, głosem drżącym, odezwała się uroczyście:
— Bóg dał, Bóg wziął, niech imię Jego będzie błogosławione. Ubóstwo — dodała — a! to nic dla nas! myśmy młodzi. Ubóstwo? cóż to, praca? ale nigdy upokorzenie, a! nigdy! Czy ty się lękasz ubóstwa?
— Ja? nie! — zawołał Robert, rozgrzany jej wyrazami — ja, nie, ale dla nich...
— Wszak ludzie pracują, — odezwała się — wszak i my pracować możemy dla siebie i dla nich. Ja się nie zlęknę ubóstwa, o! nie, ale ojciec, ale oni, ale owi biedni, starzy słudzy, przyjaciele, cóż z nimi? Dla nich nasze ubóstwo może być nędzą... O mój Boże!
Zaczęła chodzić po pokoju.