czuwam nawet, że ci ludzie, co nam grożą, w ostatniej godzinie zawahają się, zatrzymają i cofną sami, zobaczycie; nie trzeba rozpaczać.
Stella stała z oczyma spuszczonemi, myśl jej była już gdzie indziej; pocałowała stryja w rękę, brata w czoło.
— Ojca oszczędzić trzeba! — powtórzyła pocichu. — Zresztą co Bóg da, to da, wola Jego błogosławiona.
Spojrzała, oczy otarła i jasna znowu, ale drżąca cała, ale słaniająca się od wewnętrznego tajonego bólu, wysunęła się z pokoju. Poszły za nią wejrzenia starca, który, patrząc, płakał.
— Za co? za kogo? za czyje grzechy anioł ten niewinny cierpieć będzie? — rzekł powoli. — Niezbadane wyroki Boże, niepoścignione drogi boleści i kary. Któż ten świat pojmie? kto wyczyta, co na nim hieroglifami pisze palec Boży?
I padł stary na kanapę, jakby go nagle wszystkie owe nadzieje świetne odeszły.
Izdebka pana Polikarpa Wincentowicza, od ogrodu położona, miała przed oknami tyle akacyj, bzów i jaśminów, że w niej nawet o południu przy oknie tylko czytać było można. Wprawdzie śpiewały mu zato w maju słowiki, tak że często całą noc usnąć nie mógł, latały świętojańskie muszki, pachniały bzy i czeremchy rozkwitłe, i dlatego może nie chciał nigdy tego kątka, trochę nawet wilgotnego, na inny zamienić. Jakkolwiek ciasny, pokoik miał od bardzo dawnych lat przywilej, że się w nim nałogowo rezydenci, oficjaliści i czasem nawet skromniejsi goście schodzić byli nawykli na pogadankę i fajki. Miejsca zbyt wiele nie mieli, lecz można było we trzech siedzieć na łóżku; krzeseł prostych znalazło się do czterech; służył też za wygodne pomieszczenie ogromny kufer, a raczej skrzynia Wincentowicza, której ta-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/300
Ta strona została skorygowana.