w ich dziedzicznych murach i rozpostrzeć się na ojcowiźnie, Wincentowicz krzyczał, że szelmie gotów w łeb wypalić, Burski pięść podnosił, ksiądz Serafin mitygował i dodawał:
— Pan Bóg tego nie dopuści, to rodzina pobożna, to ludzie świątobliwi, Kościołowi wierni, dla sług Jego dobroczynni, czekajcie końca!
Czekano końca, a ten właśnie coraz się gorzej zwiastował... każdy naostatek musiał i o sobie pomyśleć. Wincentowicz bardzo spochmurniał, Burski chodził, założywszy ręce wtył, ksiądz Serafin, modląc się, płakał.
Ostatniego dnia, gdy już gruchnęło wszędzie, że układy zerwane, że rady z wierzycielami dać nie było można, stał się lament wielki i rozpacz, a poczciwe ludziska znowu nie o sobie myśleli, tylko o starych tych, z których łaski żyli, a którzy dziś sami na łaskę i niełaskę losu mieli być oddani.
Najstarszym ze sług w Brańsku był właśnie Wincentowicz, który, choć trochę się po świecie tułał, zamłodu tu służył i na starość powrócił. Znał on najdrobniejsze fakty i tradycje dworu, o ponieważ niczego stanowczego dobadać się nie było można z nadchodzących plotek, zaczęto nalegać na Wincentowicza, aby ukradkiem do folwarku pojechał do Żurbów i tam zasięgnął języka.
Wincentowicz wieczorem, przed rozjechaniem się jeszcze gości, pieszo poszedł niby ze strzelbą na polowanie, a powrócił markotny bardzo i późno. Ksiądz Serafin, który zawsze przed północą dla Mszy św. zwykł był zasypiać, tego dnia był tak niespokojny, iż położyć się nie mógł. Burski, chodząc po dziedzińcu, czekał, znalazł się i ekonom z samego Brańska, któremu bardzo szło o wiadomość, co się tam święci.
Za Wincentowiczem wnet wszyscy wpadli do jego izdebki.
— No, cóż? no, cóż? mów! cóż się tam dzieje? będzie co z tego?
— Gdzie zaś, jakieś już nieszczęście czy fatalność
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/303
Ta strona została skorygowana.