nad nami! — zawołał Wincentowicz. — Powiadają, że cały dzień gadali, rozpierali się, kłócili i taki wszystko zerwane. Te bestje warszawiaki... pieniędzy i pieniędzy, choć im, co chcesz, rób, nie myślą czekać ani kwartału. Trudno znowu z palca im wywinąć te sumy, co im od lichwiarskich procentów porosły. Ale to jeszcze nic — rzekł ciszej Wincentowicz — i to nic, żem murzyna widział, który istotnie z tym jakimś kuzynem Gozdowskiego przyjechał, ale coś mi się takiega trafiło, że sobie rady dać nie mogę.
— Cóż takiego? — zapytał ksiądz Serafin. — Gadaj bo...
— Trudno powiedzieć, gdy człowiek sam niedobrze rozumie — mówił Wincentowicz. — Trzeba państwu wiedzieć, że mam z maleńkości taką pamięć, ale taką, że kogom raz w życiu widział, choćby w lat dwadzieścia po głosie i po nosie poznam.
— Et, zaś! — ofuknął Burski. — Fanfaronada!
— No, to mi ludzie poświadczą. Nie będę czasem mógł nazwiska przypomnieć, ale twarz i człowieka zaraz poznam, żem gdzieś już go spotkał.
— A z kimżeś się tam waćpan zetknął? — spytał ksiądz Serafin.
— Otóż zaraz opowiem, proszę posłuchać, — mówił dalej Wincentowicz — bo to ciekawa historja. Wiadomo państwu, że u Żurbów, tuż zaraz za folwarkiem, jest lasek brzozowy. Panna Antonina, niby to imitując nasz park, porobiła tam ścieżki i ławeczki. Miejsce wcale przyjemne. Ja, skradając się, żeby tam dostać języka, najprzód sznurkowałem koło dworu, najrzałem parę figur; potem, widząc, że na mnie bardzo patrzą, poszedłem do lasku i w krzakach bzu przysiadłem na ławce. Po niejakiej chwili widzę i poznaję, jak z oficyny wychodzi mecenas, a za nim figurka niepoczesna, stary człek, dependent, czy coś. Póki szli przez dziedziniec, dependent się niemal pół mecenasa trzymał, a kłaniał, jak swemu pryncypałowi. Śmiać mi się chciało. Tymczasem weszli ku mnie do lasku, a jak ludziom z oczów zeszli, widzę... mój dependent
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/304
Ta strona została skorygowana.