dodał Wincentowicz — a jeśli bałamucę, nie upieram się. Tylko mnie to nazwisko Zembrzyńskiego świdruje i twarz, choć zestarzała, dalipan, ta sama. Ja go dobrze pamiętam, lisowato wyglądał, oczy we łbie, ponury.
— Ale czegożeś się więcej dowiedział? — spytał Burski. — Bo to jest tylko anegdotka.
— No, źle, bardzo, słyszę, źle, rozjeżdżają się z niczem — rzekł Wincentowicz. — Mój ojcze, a gdybym ja generałowi tę historję opowiedział, hę?
— Cóż to pomoże?
— Nuż on tam szkodzi?
— Czyż co na to poradzisz? Człowieka, co lat tyle nosił się z zemstą, jak dziś poprawić i upamiętać?
Zamilkli więc wszyscy.
— Bogu to zdajmy, — dodał ksiądz — a pomyślmy lepiej, czybyśmy my i nasi znajomi, i familja nie mogli ich ratować.
— Żeby to nie takich sum potrzeba było, — odezwał się łowczy — ja, com także uciułał tu z ich łaski, dałbym chętnie.
— Ja nic nie mam, — rzekł Burski — ale w Płockiem mam znajomych, co ruble korcami mierzą; pojechałbym, możeby na moje słowo pożyczyli.
— Im z pod serca nikt nie pożałuje, — rzekł Wincentowicz — damy ostatnie, jak Bóg miły... Ja moje zaniosę jutro generałowi... Żurba oddał, co miał... Gozdowski pewnie też trzosa wytrząśnie, ale tam niewiele co jest, bo przysmaki lubił... Jednak, niech się sobie śmieją, tego Zembrzyńskiego nie utaję.
I tak się spać rozeszli.
Następnych dni w życiu i porządku miejscowym nic się jeszcze nie zmieniło; generał nieznużony pisał listy, szambelan po większej części siedział w swoich pokojach, Robert był, jak zawsze, milczący i mało czynny, Stella tylko poruszała się żywiej i umysł jej
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/307
Ta strona została skorygowana.