murom tak się marnie rozpadać, gdybym miał za co je opatrzyć? Toż to przecie kamienica niegdyś firlejowska, a ściany grube i sklepienia jeszcze dobre, możnaby co z tego zrobić, gdyby grosz był. A gdzie go u mnie! O miły Boże! złodzieje byli, a nic nie znaleźli. Bieda, nędza i po wszystkiem.
Wincentowicz, nieprzekonany wcale głosem i miną, nie mógł jednak nie uznać siły argumentu; któżby się dał marnować swej własności, mając za co ją podźwignąć? Dobre człeczysko zaczynał się obwiniać, iż pono próżno z temi posądzeniami wpadł na niewinnego biedaka. Ten zwrot w przekonaniu pokrył chwilowem milczeniem. Tymczasem zpodełba Zembrzyński mu się przyglądał niespokojnie, badając, jaki skutek mową swoją wywiera; poznał, że go zachwiał.
— Tak to, tak, dobrodziejku mój łaskawy, tak, tak! Bieda i koniec, komu przeznaczono, już się z niej nie wyplącze. Byle wreszcie było gdzie starą głowę położyć.
— Mnie się zdaje, że waćpan, panie Zembrzyński, taki trochę przesadzasz, a przecież sobie coś uciułać musiałeś, boś to sam przyznał.
— A, ojcze kochany! A toż przecie starość tuż, tuż za progiem, jakże tu nie myśleć o tem, by na dziady nie wyjść? Nikt kropli wodyby nie dał, gdyby jej nie było czem zapłacić; na czarną godzinę człowiek coś mieć musi... a ile tam tego? a! mój Boże. Przecież i asindziej, panie Wincentowicz, musiałeś też ze skórek lisich zszyć sobie jaką taką kożuszynę.
— Tak, i oddałem ją Brańskim, na ręce plenipotenta; oddaliśmy, co kto miał, wszyscy — do grosza.
— Czy to może być? — porywając się z tapczana, krzyknął Zembrzyński — naco? poco? kropla w morze, a potemże co?
— Oni tak czy owak, uratują się, — dodał łowczy — mam to najmocniejsze przekonanie. Wielkie rody, widzisz asindziej, nigdy nie giną, chyba same do pnia siekierę przyłożą.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/334
Ta strona została skorygowana.