Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/336

Ta strona została skorygowana.

swojego natręta, ciesząc się, że tak na sucho wszystko się skończyło.
Dla Zelmanowicza, który zawsze zdala i krótko widywał tylko sąsiada, było to osobliwe zdarzenie, że się do niego mógł zbliżyć. Postawił butelkę miodu, ale że Burski od wozów odchodzić nie chciał, a Wincentowicz samego się zostawić wzbraniał, wynieść musiano stolik z latarką do sieni, umieszczono go pod ścianą niedaleko od furmanek z pakami, i tak godzinkę tam przegadali przy lampeczkach.
Bystre oczy Zembrzyńskiego nietylko się dobrze przypatrzyły pakom i wozom, o których ładunek napróżno się usiłował dowiedzieć, ale policzyły dokładnie, ile ich tam było. Starał się też z troskliwością o kochanych dobrodziejów dobadać, jak długo tu spoczywać będą i ze smutkiem usłyszał, że do dnia w dalszą drogę ruszyć muszą. Potem zapytał znowu nieznacznie, w którą się stronę i jakim traktem udadzą, bo gościńce jesienią zaczynały się psuć i jazda z ciężarami bardzo była niedogodna, zwłaszcza wiejskiemi końmi.
Naostatek dopili butelczyny i Zembrzyński, nie chcąc im spoczynku dłużej zakłócać, uścisnął czule Wincentowicza, pokłonił się do stóp Burskiemu, wysunął furtką i zniknął.

Noc była piękna, księżycowa, choć nieco chłodnawa... przebiegł małą przestrzeń między gospodą a swoim domem Zembrzyński z nadzwyczajnym pośpiechem, jakby go co pędziło, rad może, iż się Wincentowicza pozbył, wpadł do kamienicy, lecz, zamiast myśleć o śnie i spoczynku, dobył z sepecika odzienie i żwawo ubierać się zaczął. Stroczycha już się zabierała do łóżka, zawołał na nią Zembrzyński, zalecając, żeby domu pilnowała, bo sam jeszcze wyjść musi.
— A to go licho po nocy nosi! — mruknęła, odchodząc, kobieta.