W istocie niewiadomo, co go niosło, stary kij tylko, w sieni stojący, w rękę wziąwszy i otuliwszy się opończą, powędrował z Winiar ku miastu. Wychodząc, obejrzał się bojaźliwie, czy go kto nie widzi, wpadł zaraz w cień między płoty i szybko się oddalił.
Na zegarach biła właśnie dziesiąta. W Grodzkiej ulicy jeszcze się gdzie niegdzie po kamienicach świeciło, domy były pozamykane, pusto wszędzie. Tuląc się do ścian od strony ciemnej, gdzie go promienie księżyca dosięgnąć nie mogły, wszedł Zembrzyński aż pod bramę Krakowską. Tu na starą kamienicę popatrzył, od dołu do góry już ciemną, w mieszkaniu na dole tylko za żelaznemi okiennicami, przez wycięte w nich maleńkie serduszka, dojrzeć było można światło, przy księżycowem czerwono się przeciskające.
Zembrzyński przeszedł ulicę wpoprzek, obejrzał się jeszcze i kijem zaczął stukać w okiennicę. Nierychło dobijanie się to skutek pożądany odniosło. Ciężkie drzwi od ulicy zaczęto odryglowywać, odemknęły się napół, głos dał się słyszeć:
— Kto tam?
— A, swój, swój, do pana mecenasa Peczory.
Wpuszczono starego do sieni, który zaraz do drzwi na lewo znowu dobijać się zaczął, a te natychmiast odemknięto i mężczyzna średnich lat, rozebrany już, w bieliźnie tylko a narzuconym tołubku z wytartemi popielicami, ukazał się w progu z miną gniewną.
Nie potrzeba mu było, prawdę rzekłszy, i tego groźnego wyrazu, żeby uczynić go strasznym, choć mężczyzna był zbudowany pięknie i silnie, Pan Bóg mu dał oblicze tak odrażające, iż kto pierwszy raz je widział, musiał się ze wstrętem odwrócić. Czerwona, szeroka twarz, mocno trędowata i biało poplamiona, z oczyma głęboko zapadłemi, nosem małym, zadartym, tak że tylko otwory jego widoczne były, usta grube i niezwykłej szerokości, uszy odstające, jakby z pergaminu żółtego, przylepione do głowy śpiczastej, charakteryzowały Peczorę, którego pospolicie zwano poczwarą.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/337
Ta strona została skorygowana.