Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/355

Ta strona została skorygowana.

sięgnę ci. Obietnicę tę otrzymałem od samej księżniczki i to przy świadku.
— Jakim sposobem?
Zygmunt bez żartów już opowiedział, jak do tego przyszło, że się do Brańska dostał.
— Djabeł nie człowiek! — rozśmiał się stary. — Gdyby tobie uwierzyć tylko można?
— Przecież tatko będziesz mógł sprawdzić.
Garbowski poprawił czapki i pasa.
— Trzysta tysięcy! — zawołał. — Tobyśmy dopiero wyrośli, a! — Zakręcił ręką w powietrzu. — Co robić? trzeba szczęścia próbować. Jedźże, zamiast do Skoków, do Lublina do plenipotenta książąt czy do pana Zenona; niema co odkładać, bo te łajdaki licytować gotowi. Ale jeśli ty mnie zwodzisz, pamiętaj!
— Tatku! — ściskając go, zawołał Zygmunt — niech cię ucałuję, masz rozum i syna kochasz; wystawię ci posąg za życia! Jedźmy do Lublina.
Zaciął konie i polecieli w cwał, a że biednym szkapom w jego rękach niemiło być musiało, to pewna, bo je nielitościwie smagał. Stary wolarz siedział, czmychał i rachował.
Tak dopadli do hotelu, w którym stał Zenon i spotkali go w bramie. W głowie Zygmusia paliło się tak, że tchnąć nie dał ni koniom, ni ojcu. Wrzucił Zenona w bryczkę i pognał do plenipotenta.
Ten pełnomocnik udziałowy, przyjaciel Gozdowskiego, była to wielka figura, półobywatel, z trochą pretensji do arystokracji, ale taki flegmatyk bezczynny, jak sam Gozdowski. Mieszkał bardzo paradnie, przyjmował w pewnych godzinach... mówił mało i przybierał ton tajemniczy jakiś i uroczysty. Zasadą czynności jego było: tylko powoli.
Można sobie wyobrazić, jak trudno przyszło wzburzonemu Zygmuntowi przysłuchiwać się jego rozmowie z Zenonem i starym Garbowskim. Wolarz oświadczył mu, że przejmuje długi książąt i natychmiast płacić je gotów, naturalnie wchodząc też na hipotekę,