Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/358

Ta strona została skorygowana.

Przez chwilę stary ze spuszczoną głową milczał ponuro, potem mruczeć począł i ramionami dźwigać. Wstał z tapczanu, rozprostował się.
— Gdzie to napisano?
— No, oto masz papiery, czarno na białem, — rzekł Peczora — cóż ty na to?
— Ha, no! kiedy Garbowski głupi, rady niema! Zobaczymy dalej, zobaczymy! Zawsze to księstwu córkę jedyną wydać za tego pastuszka markotno będzie. Tymczasem dobre i to.
Począł się śmiać.
— Przyjdź asindziej jutro, — zakończył, odwracając się do Peczory — trzeba się rozmyślić. Widzisz, dobrodzieju kochany, jak w grze nie idzie, zadawszy żołędzią, trzeba z innego koloru próbować, nieprawdaż?
— A jak z innego koloru karta nie posłuży, — zapytał Peczora — to co? To trzeba przegrać?
— To się przegra, dobrodziejku kochany, to się przegra, a może się odegra.
— Na odegraną mało można rachować.
— Zobaczymy, łaskawco. Ja dziś chory jestem i nie mam głowy, a tu pomyśleć trzeba.
Peczora się zakręcił.
— Miałeś mnie poco sprowadzać, prawda, żebym ci tego klina w łeb zabił.
Zembrzyński potarł czoło.
— Ty, Jałowcza, — rzekł do stojącego w kącie — zostań, będziemy pisali, mnie się ręka coś trzęsie i w oczach mroczy. Kochanemu łaskawcy dobrej nocy — dodał, w ramię całując Peczorę. — Poświećże, Jałowcza, bo jeszcze gdzie się przewróci, tu w tej pustce tyle dziur.
Adwokat popatrzył na klienta, któremu tak nieszczęśliwą przyniósł wiadomość o spełzłych na niczem zabiegach życia całego i z podziwieniem nie odkrył w jego twarzy, w spojrzeniu, w głosie żadnego śladu zwątpienia i smutku, był tylko zadumany i zamknięty w sobie.