wam ręce. Dosyć, że oddychamy, że mamy czas... resztę Pan Bóg, co nas tak cudownie uratował przez ręce tych dobrodusznych prostaczków, opatrzy.
Nie sprzeciwiał się więc Gozdowski i nie widział potrzeby drażnienia starego, ani zachwiania w nim wiary w te mniemane, jak sądził, obietnice księżniczki. Milczał, ruszał ramionami, potakiwał nawet, był jednak najpewniejszy, że z tego nic nie będzie.
W Brańsku, po niesłychanym popłochu tym, wszystko znowu odżywać i wracać zaczynało do dawnego porządku, rozjaśniały się twarze, humory coraz były weselsze, generał odzyskał swój chód żołnierski i zaufanie w Opatrzności. Jedna może Stella wstrząśnienie to czuła najmocniej i ślady jego pozostały na spoważniałem, bladem jej licu. Przychodząc tylko do ojca, przynosiła z sobą dawną, dziecinną wesołość, srebrny uśmiech i lice niezachmurzone. Sam na sam z Antoniną, odzywała się czasami pocichu:
— Ale kiedyż on przyjedzie?
— A, aż nadto prędko! — wzdychając, odpowiadała Żurbianka.
Drugim razem szeptała do przyjaciółki:
— Wiesz, to bardzo szlachetnie z jego strony, że się nie śpieszy pozwać mnie o ten dług.
— Aleby przynajmniej zawczasu starać się powinien uczynić jego wypłatę jak najlżejszą i dać się nam poznać lepiej.
Księżniczka milczała.
Miesiąc tak cały upłynął, o panu Zygmuncie ani słychu nie było. Wszyscy się uspokoili, a panna Antonina znajdowała, że był rozsądny i obietnicy tej nie wziął na serjo, pojąwszy, że w chwili zwątpienia nierozważnie się wyrwała.
— Proszę cię, moja Antosiu, nie mów mi tego, — obruszyła się księżniczka — ja bardzo byłam rozważna, wiedziałam, com mówiła, wiem, co przyrzekłam, i gotowam dotrzymać, dziś, czy jutro, czy za lat dziesięć, nie należę już do siebie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/364
Ta strona została skorygowana.