wiek na Brańsku nie miał, tylko bankierowie i spekulatorzy warszawscy.
W parę miesięcy jakoś potem Wincentowicz, wracając z polowania w szczególnie dobrym humorze, gdy go znów ktoś Zembrzyńskim chciał ukłuć, odezwał się:
— Ano, zobaczycie teraz, wypłynie on nawierzch i nie będziecie się śmiać ze mnie, wszak nie kto inny, jak on kupił klucz Podmoszczański.
Wszyscy zakrzyczeli go wielkiemi śmiechami.
Ogromne dobra tego nazwiska z dwóch stron opasywały księstwo brańskie; przechodziły one przez różne ręce, a po ostatnim dziedzicu długo były w administracji i nieładzie. Od dwóchset lat prawie pomiędzy Brańskiem a podmoszczańskiemi dobrami trwał zawieszony i coraz odnawiany proces olbrzymi o granice. Zapomniano nieco o nim, bo ostatni dziedzice, nie mając go o czem prowadzić, zadowalali się manifestami, aby przedawnienia nie dopuścić.
Sprawa ta kosztowała obie strony krocie, a mogła Brańskowi odebrać lasy, które znaczną część wartości jego stanowiły.
— Jeżeli się Wincentowiczowi nie śni, — rzekł ksiądz Serafin — no, to tylko co nie widać, jak nowy dziedzic pozwie o puszcze.
— Zobaczymy, zobaczymy!
Łowczy zmilkł.
Nazajutrz przywiózł Żurba stary potwierdzenie tej wiadomości, że istotnie jakiś Zembrzyński nabył dobra, lecz co do imienia była różnica, tamten bowiem miał imię Leon, ten pisał się Felicjan.
Tego samego dnia generał, który zapomniał prawie anegdotki Wincentowicza i całego wypadku, rozmawiając z szambelanem, a nie mając go czem zabawić, odezwał się:
— A wie brat, że nareszcie Podmoszczański klucz z licytacji nabyto?
— Kto taki?
— Jakiś Zembrzyński.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/366
Ta strona została skorygowana.