Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/367

Ta strona została skorygowana.

Stary poruszył się na krześle.
— Zembrzyński? Zembrzyński? Nie wiesz, jak mu na imię?
— Podobno Felicjan — dodał przytomny stary Żurba.
— Cóż to za jeden? skąd? niewiadomo? — pytał książę Norbert dalej.
— Nikt go nie zna.
Na tem pierwsza się wzmianka skończyła.
Tydzień jakoś upłynął. Jednego dnia wcale niezwyczajny na wsi, na miejski wyglądający ekwipaż przywiózł w poobiedniej porze gościa, który, jak mówił, życzył sobie złożyć swe uszanowanie szambelanowi, a oznajmywał się jako nowy dziedzic Podmoszczańskiego klucza. Przystęp do starego księcia Norberta nie był tak bardzo dla każdego łatwy, rodzina, czuwając nad nim, nie przypuszczała gości, nie rozważywszy dobrze, czy staremu będą przyjemni. Często bardzo, wymawiając brata, przyjmowali generał lub Robert. Niewiele i to bardzo miłych księciu Norbertowi osób miało przywilej mu się przedstawić w każdym czasie. W ganku więc kamerdyner bardzo grzecznie oznajmił, zapraszając do saloniku, że zaraz przybędzie książę generał i dowie się, czy książę Norbert szanownego sąsiada przyjąć może.
Sąsiad ten, acz nadzwyczaj podobny do pana Leona Zembrzyńskiego, który z mecenasem był u Żurbów, przedstawiał się nieco odmiennie. Naprzód miał u fraka wstążeczki dwóch jakichś nieznajomych orderów zagranicznych, powtóre trzymał się bardzo prosto i, zamiast siwych włosów, miał ciemnokasztanowate włosy czy perukę, o tem zdaleka trudno było sądzić.
Generał, przyszedłszy, znalazł na pierwszy rzut oka podobieństwo tak uderzającem, iż spytał przybyłego, czy nie miał krewnego tegoż nazwiska przy mecenasie w Warszawie. Przybyły przyznał, że to był rodzony brat jego, nadzwyczaj doń podobny, któremu imię było Leon, on zaś zwał się Felicjanem.