Adamowa glina, gdy Stella była tak przezroczysta i bezcielesna.
Pomimo to godzili się doskonale z sobą i bawili rozmowami o wszystkiem, jakby wypróbować chcieli, czy o wszystkiem też podobne mają pojęcia.
Czasem się one nie godziły, była chwila jakiegoś oporu i niby walki, poczem Zygmunt, podbity, łatwo ustępował.
Wieczorem któregoś z dni następnych, gdy pan Zenon zaprosił do siebie Garbowskiego, chcąc nieco ulżyć Brańskim, stary szambelan prawie po młodym gościu tęsknił i upominał się o niego.
Zenon czy sam dla siebie, czy namówiony przez siostrę, widząc go tak jakoś poważnym do zbytku i jakby onieśmielonym, począł badać Zygmunta, znając jego otwartość.
— No, jakże ci idzie, panie Zygmuncie?
— Jak nie można lepiej! Księżniczka — to prawdziwy anioł, ale między nami powiedziawszy, jej złociste skrzydła napełniają mnie oprócz miłości jakimś strachem.
Śmiać się zaczął Zenon.
— A widzisz? — rzekł. — Byłem tego pewny.
— Nie stoimy na jednym planie — dodał Garbowski. — Ja na tę drabinę aniołów nie mogę się wdrapać, a próżno oczekuję, ażeby ona trochę zeszła ku mnie.
— Jednakże nie możesz się skarżyć, jest dla ciebie tak miła i dobra!
— Że padam przed nią na twarz! Ale gdyby też choć raz mnie połajała, zdaje mi się, że kochałbym ją mocniej jeszcze. Jestem w tem położeniu, jak owe dantejskie dusze w czyśćcu, jak poeta sam, gdy je chciał czule uścisnąć: chwytam urocze widziadło i ręce moje wracają mi na własne ramiona.
— W istocie księżniczka jest istotą tak powietrzną — rzekł Zenon.
— Jakże tu ją wprowadzić w to życie, tak niestety kantowato rzeczywiste? — odparł Zygmunt.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/385
Ta strona została skorygowana.