ciwszy do mieszkania, padł w krzesło, zadumał się, nie czuł prawie godnym tego, co go spotkało.
W pierwszych chwilach piął się zuchwale do tego szczęścia, teraz przerażało go ono. Stary Zygmuś walczył w nim z młodym panem Zygmuntem. Wyrywał się stąd, aby odetchnąć w innej atmosferze piersią całą, tu dusiło go coś, sam nie rozumiał siebie.
A przecie był szczęśliwy... kochał, śniły mu się te wlepione w niego oczy pełne wyrazu, w które patrząc, wieczność było można przemarzyć. Zygmunt się pytał, czy też życie w nich przeżyć było można.
Mówiły one wiele, wiele, ale... o miłości ani słówka.
W chwili wyjazdu pana Zygmunta, niespodziewanie otrzymał pan Gozdowski list od dziedzica nowego klucza Podmoszczańskiego, który w wyrazach bardzo grzecznych żądał od niego rozmowy w przedmiocie procesu, istniejącego między Brańskiem a jego dobrami o granice. Gozdowski ani przypuszczał, żeby ten nieboszczyk mógł odżyć. Z obu stron milcząco się oddawna ugodzono o pewne używalności i, choć nic rozstrzygnięte nie było, spór zdawał się umorzony. Pan Felicjan Zembrzyński wzywał na konferencję. Nie chcąc go fatygować, plenipotent, zabrawszy papiery, pojechał do niego.
Podmoszczański dwór, jak wiele innych, na starej bardzo, resztkami wałów obwiedzionej sadybce stojący, obszerny, opuszczony, zaczynał się dopiero restaurować potrosze. Od lat kilkudziesięciu tylu w nim różnych ludzi gospodarowało, iż ze wszystkich po nich śladów, najróżnorodniejsza stworzyła się budowa. Część jej murowaną, najporządniejszą, zajmował nowy dziedzic, dosyć się wygodnie i nawet kosztownie urządziwszy meblami, sprowadzonemi z Warszawy. Sług nie brakło... Wysiadając z powozu, ujrzał kogoś Gozdowski tak podobnego do Jałowczy, że gotów był
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/387
Ta strona została skorygowana.