na księcia Roberta, który najlepszym mógł być sędzią w tej sprawie. Bądź co bądź, szambelan już temu rad nie był i mówić o tem nie lubił.
Po odjeździe pana Zygmunta, kilka tygodni słychać o nim nie było. Gdy zjawił się znowu, Stella przyjęła go, jak starego znajomego i przyjaciela, szukając w jego oczach wyrazu uczucia, z którem powracał. Lecz w pierwszej chwili, ujrzawszy go, spostrzegła na nim grubą żałobę i pobladła.
— Kogo pan straciłeś? — zawołała ze współczuciem serdecznem.
— Ojca! — odparł Zygmunt ze łzą w oku.
— My nic o tem nie wiedzieliśmy!
— Był to człowiek prosty, cichy, o którym wogóle świat wiedział mało; ale dla mnie był on wszystkiem, od czasu gdym matkę stracił. Teraz go dopiero oceniać się uczę, bośmy dawniej nieraz się z sobą ucierali. Pracując do ostatniej chwili, skonał na moich rękach, jeszcze troszcząc się o mój los i o mnie tylko.
Zygmunt ciągle łzy miał na powiekach. Stella z uczuciem uścisnęła jego rękę.
— Sam teraz jestem na świecie — rzekł.
— Mylisz się pan, — dodała pocichu — jest nas dwoje, bo ja pana nie opuszczę.
I pokazała mu pierścionek.
Zygmunt rękę jej ucałował, ale był dziwnie jakiś nieswój, pomieszany, smutny, co naturalnie śmierci ojca najwłaściwiej przypisać było. Obudziła ona w Brańsku powszechne współczucie dla Zygmunta i szambelan, rad z jego przybycia, prosił go sam, ażeby dłużej zabawił a starał się smutne rozerwać myśli.
Nie posądzał on wcale Garbowskiego, aby miał jakie projekty; śnić mu się to nawet nie mogło, wiedział, że był jedynakiem i bardzo majętnym, lecz dość było pokrewieństwa z Gozdowskim i nazwiska pospolitego, aby myśl wszelką odpędzić.
Stella, zdając się mieć na sumieniu spełnienie swego przyrzeczenia, obawiała się oporu ze strony ojca, przewidywała go, rachowała wszakże na przywiąza-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/394
Ta strona została skorygowana.