pięknym szlafroku zastał... kogoś podobniuteńkiego do Zembrzyńskiego z Lublina, lecz młodszego i niby zmienionego. Ten, nie ten... patrzył i nie mógł zrazu sam sobie zdać sprawy z wrażenia. Mężczyzna, siedzący za stołem, wstał, jakby nie znając wcale Wincentowicza, spokojnie, grzecznie odezwał się do niego, głosem mowy trochę od tamtego Zembrzyńskiego odmiennym, zapytując, czem mu służyć może, co go tu sprowadza.
Obałamucony wielce Wincentowicz, języka w gębie na chwilę zapomniał, patrzył, patrzył, patrzył, a przyczepić się nie śmiał, naostatek z ukłonem rzekł, że przyjeżdża w interesie lasów zakwestjonowanych, gdzie mu polowania bronią.
Mówiąc to, ciągle oczy wlepiał w owego Zembrzyńskiego i ciągle się z sobą pasował. Ten — nie ten. Czasem mu się ot, ot zdało, że poznaje owego Judasza, to znowu zaczynał wątpić. Wyraz twarzy był odmienny i — jak u kaduka — ten biedny, zakrakany pan Leon mógł przyjść do dóbr takich? To było niepodobieństwem.
Gospodarz prosił go siedzieć. Każdy ruch jego śledził Wincentowicz i zupełnie mu się w głowie plątało.
— Przepraszam pana dobrodzieja, — rzekł wkońcu — taką jestem dręczony niepewnością, patrząc na niego, że wytrzymać nie mogę. Znałem pewnego pana Leona Zembrzyńskiego, którego mi pan tak przypomina, ale tak... że na honor, od zmysłów odchodzę.
— Nic dziwnego, — odparł z zimną krwią gospodarz — rzecz bardzo naturalna. Leon był moim rodzonym bratem i byliśmy tak do siebie podobni, że nas nieustannie jednego za drugiego brano. Twarz, głos, ruchy. Ale ja — dodał — jestem od nieboszczyka młodszy.
— Jakto? umarł? — podchwycił Wincentowicz.
— Umarł w Lublinie, wkrótce po jakimś wypadku, o którym się nie mogłem bliżej dowiedzieć. Posądzono go o jakiś postępek nieszlachetny, zagrożono mu, zgryzł się i nagle prawie skończył.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/398
Ta strona została skorygowana.