— Przeciągnął swój pobyt dla hrabianki, tym razem zdaje się, że małżeństwo to przyjdzie do skutku... Jakkolwiek Alfonsyna niepowabna, ale rodzina dobra i posag piękny, a ten nam się bardzo przyda.
— Komuż się to nie przyda? — westchnął szambelan.
Po chwili dodał, kładąc rękę na ramieniu księcia generała:
— Wiesz co, bracie, żyjemy tak osamotnieni, a ta biedna Stella, choć tego nie mówi, nudzić się musi. Dla niej samej czasemby dom otworzyć potrzeba, inaczej któż ją zobaczy? Mnieby się zdawało, że po ukończeniu restauracji, najwłaściwsza pora byłaby dać wielki bal... sprosić sąsiedztwo, wystąpić, przypomnieć, jak to u nas niegdyś bywało. No, jakże ci się zdaje?
Generałowi z wielu względów myśl nie zdawała się zbyt szczęśliwą ani bardzo w porę przychodzącą, ale wiedział, że szambelanowi wprost się sprzeciwiać nie było podobna — brał stary na kieł.
— Ma foi, — odparł — możnaby o tem pomyśleć dla zabawy Stelli, zapewne. Ale niechżeby choć Robert powrócił.
— Ja sądzę, że to pewnie wkrótce nastąpi — rzekł szambelan.
— Ano, to wówczas pomówimy.
Myśl jednak tego balu świetnego utkwiła w głowie staremu, ciągle coś o tem napomykał.
— Nie wiem, — wymówił się generał — trzebaby spytać Gozdowskiego, czy pieniądze w kasie mamy. Ten proces o granicę bardzo kosztuje.
O procesie wiadomości nie tajono przed szambelanem, pamiętny wszakże dawnego toku sprawy, śmiał się z tego.
— Proces ten, to farsa! bałamuctwo! dwieście się lat toczył, a! żeby też pieniędzy u Gozdowskiego zawsze w zapasie jakich kilkadziesiąt tysięcy nie było, tobym go nazwał... no, nie powiem, jak.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/402
Ta strona została skorygowana.