tak dolegały szambelanowi, iż nareszcie, oczy spuściwszy, aby nań nie patrzeć, sam postanowił przemówić, by nazbyt przeciągnione przerwać milczenie.
— Witam waćpana dobrodzieja — odezwał się szambelan — i naprzód mu dziękuję za jego uprzejmość, iż chciałeś się do mnie fatygować.
Nim się zebrał na odpowiedź Zembrzyński, wargi sobie do krwi pokąsał.
— Nie uprzejmość żadna mnie tu sprowadza, — zawołał — mylisz się wasza książęca mość, przyjechałem w innym celu.
— Zawsze to z jego strony dla nas... dla mnie bardzo pochlebna atencja.
— Nie z atencją przybyłem, mości książę, — głośniej podchwycił Zembrzyński — inny mam cel.
Uderzony wyrazami i tonem, szambelan się wyprostował i spojrzał zgóry.
— Radbym go wiedział, — rzekł sucho — siadaj asindziej.
— Dziękuję, będę mówił, stojąc — odparł gwałtownie Zembrzyński.
— Jak się podoba, ale ja z memi staremi nogami stać nie mogę, pozwolisz, że siądę.
I z największym spokojem szambelan siadł. Spojrzał na gościa, spotkał kocie jego oczy, lecz, wzroku ich wytrzymać nie mogąc, swoje od nich odwrócił.
Zembrzyński syczał, nie mogąc przyjść do słowa, spokojność starca go roznamiętniała.
— Nie wiem, czy wasza książęca mość dawne czasy dobrze dziś sobie przypominasz — począł, trzęsąc się niemal. — Co do mnie, ja mam pamięć doskonałą. Lat temu pięćdziesiąt i kilka, mości książę, na jego dworze służył ubogi chłopak, który nie mógł sobie zasłużyć na łaski pańskie. Bito go i pędzano pod zły humor... Oto przy tym stoliku, mości książę, racz sobie dobrze przypomnieć — tam... ten chłopak niewinnie dostał od was policzek. Tym chłopakiem jestem ja, — uderzył się w pierś — dzisiaj przychodzę ci go oddać.
Książę zrazu znać nie zrozumiał, potem słupiał w miarę, jak słuchał, naostatek zerwał się, wstał i wy-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/433
Ta strona została skorygowana.