prostowany jak posąg, rękę trzęsącą się naprzeciw siebie wyciągnął.
— Ha! boisz się, — zawołał Zembrzyński — bezsilny stary! Jesteś dziś w moich rękach, na mojej łasce... Lecz cóż to znaczy, gdybym ci dał policzek? Ja ci dam raz w serce, bo ci powiem to, co przed tobą ukrywają i tają, co cię zabije! Jesteście przeze mnie bankrutami, w Brańsku siedzicie na łasce, nie macie nic... jesteście żebracy... gorzej, bo zostajecie ze sromotnemi długami na sumieniu. Rozumiesz to, mości książę? To wszystko zrobiłem ja! Podpomogłem do ruiny, szczerbiłem, gryzłem, jak robak wpiłem się w wasze ciało... i mam tę pociechę, żem dokazał, czegom pragnął. Pójdziecie z torbami, jaśnie oświeceni książęta! Cha, cha! z torbami! cha, cha!
Nieruchomy stał stary książę, słuchając i patrząc oczyma osłupiałemi, jakby mowy tej zrozumieć nie mógł. Wszystko, co mu się obijało o uszy, zdawało się czemś tak niepojęcie dziwnem, że Zembrzyńskiego wziął za warjata. Jedna okoliczność, wspomnienie policzka danego niewinnie, który on sobie całe wyrzucał życie, nadawała tej scenie prawdopodobieństwo.
Na gwałtowną mowę, szambelan, do podobnego apostrofowania nienawykły, nie umiał odpowiedzieć, takim tonem nikt nigdy do niego mówić się nie ośmielił, nie rozumiał, co to mogło znaczyć. Słuchał więc, a gdy zaperzony Zembrzyński mówić zaprzestał, namarszczył tylko brwi i rzekł:
— Co, co? co to jest? Mów asindziej jaśniej... powoli. Nie rozumiem.
— A! wasza książęca mość nie rozumiesz? Jakto? i nie pamiętasz niewinnie mi danego policzka? hę? Naprawdę, tobym za niego może i wdzięcznym być powinien, bo on mnie zrobił człowiekiem. Gdyby nie to pragnienie zemsty, jakie on we mnie obudził, byłbym się może zwalał, spadek po stryju stracił, a tak... skąpiłem, szachrowałem, ciułałem, zbierałem, pókim nie dorobił się tyle, aby całym ciężarem mojego majątku siąść wam na karku i ssać... Cha, cha! To może
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/434
Ta strona została skorygowana.