— Czasy bardzo ciężkie! — powtórzył Gozdowski.
— Otóż proszę, proszę! Tak się tedy tym Brańskim marnie zeszło! — powtórzył Mościński, zapalając cygaro. — Bardzo mi ich żal!
— Któż ich nie żałuje?
— Myślę jednak, że sami sobie winni — mruczał hrabia. — Od dawnych tam lat na łasce Bożej było wszystko.
— Złość ludzka też się przyczyniła — przerwał Gozdowski. — Zembrzyński ten ich podkopywał, pieniądze pod innemi nazwiskami tkał, procenta zaległy... rosło to, rosło i nagle, gdy się upomniano o wszystko... nie było już ratunku.
— Nie było ratunku! — westchnął kuzyn. — Przyznam się, że teraz w tej niedoli radbym zobaczyć i odwiedzić księcia Roberta a oświadczyć im kondolencję swoją.
— To nie byłoby trudno, — rzekł Gozdowski — bo on często bywa w Warszawie.
Hrabia bojaźliwie się obejrzał. Było to rzucone na wiatr; lękał się, by go los za słowo nie chwycił. Wstał prędko od stołu, zapiął się, pożegnał i, spojrzawszy na zegarek, wymknął się, myśląc, iż długo w mieście bawić nie wypadnie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/446
Ta strona została skorygowana.
KONIEC.