Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/53

Ta strona została skorygowana.

czoło. — Wolałbym wszakże, żeby innego dnia przyjechał — dodał — jakoś nam z nim obco.
— Ale bo zważać nie trzeba na niego, mości książę, — przerwał syn — niech się ojciec nim nie kłopocze... Gozdowski go zabawi.
— Zawsze mi jakoś dolega! — odezwał się stary. — Nie lubię nowych twarzy... stary jestem.
Westchnął.
Gdy w jednym końcu stołu tak szeptano, w drugim udało się panu Żurbie zawiązać żywą rozmowę, która się stała ogólną. Mówiono o zwierzu, polowaniach i dawnych sławnych łowach. Wincentowicz, wyciągnąwszy dwie swoje miotły, aby mu ust nie zakrywały, zaczynał jakąś historję myśliwską nieprawdopodobną, z której o. Serafin śmiał się zawczasu, bo ją znał i najmniej dziesięć razy słyszał. Była to powieść o łosiu, który, zabity, rozciągnięty, nieżywy, nagle gdy nań wsiadł myśliwy, zerwał się, kopnął biednego łowca, zaniósł gdzieś na grzbiecie na trzęsawiska, z których się ledwie wyratował, bo potem za uciekającym całe stado rozjuszone gonić miało.
Cichusieńko siedzący obok stary żołnierz z legją honorową kiwał tylko głową i powtarzał jakby sam do siebie:
— Ale, ale, jeszcze czego! jeszcze czego!... aż się za nim kurzy!... otóż przyjechał na łosiu, ha! ha!...
O. Serafin trząsł się ze śmiechu...
Piękna księżniczka, wsparta na łokciu, zadumana, jakby na innym świecie przebywała myślami, utopiona w marzeniu jakiemś, zdawała się zupełnie obcą temu, co ją otaczało. Z tego snu budziło ją tylko ciche, rzucone czasem słowo Antoniny, na które odpowiedziawszy uśmiechem, zamyślała się znowu.
Mecenas, o ile przyzwoitość dozwalała, oczu z niej nie spuszczał. Tak pięknej twarzy, tak smutnej razem, nie widział nigdy w życiu... Na czołach brata i siostry czytało jego oko wyrok przeznaczeń nieuchronny... były to istoty bez przyszłości, ostatnie z rodu i ducha...