Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Moskal.pdf/126

Ta strona została uwierzytelniona.

, młode już się pofałdowało od ciężkich dumań głębokich. Włosy miał w nieładzie na tył zarzucone, szare jego oczy dość głęboko wpadłe, błyskały ogniem, latały niespokojnie i zdawały się chcieć wszystko objąć, pochwycić, ogarnąć, aby ku jednemu zwrócić celowi. Dość wydatne policzki, nos nieco zadarty, usta szerokie, ale pełne wyrazu dobroci nie pięknej ale wielce znaczącej fizjonomii, dawały coś przypominającego Kościuszkę.
Był to Zygmunt Dołęga, człowiek co z orenburskiego sołdata talentem i pracą dobił się bardzo wysokiego znaczenia w wojennych zakładach, którego Moskale mieli za zupełnie swojego, do ostatniej godziny i którego przez zemstę powiesili potem jak zbrodniarza, wlokąc na szubienicę rannego.
Zygmunt Dołęga w tym małym kółku, jak wszędzie, gdzie się znajdował, panował nad otaczającymi, nie dawał mówić nikomu, zaczynał, nie kończył, naraz wszystkie chwytał przedmioty, rzucał się, gniewał, przepraszał, całował i łajał, a wśród rozmowy, którą z nim tak trudno było prowadzić, często zaciskał pięść, ścinał usta, a oczyma tak magnetyzował tego, którego przytrzymał silną dłonią, aby mu nie dać się wymknąć, że czego nie dokonały argumenta, to niesłychana energia jego dopełniła.
Stał on w pośrodku pokoju i swoim zwyczajem rzucając rękami dowodził. Dokoła siedzieli, znajomy nam Henryk, blondyn łagodnej twarzy, zimny milczący Kniphusen, zamyślony Naumów, i dwóch jeszcze młodych wojskowych.
Z teatru już ktoś im przyniósł wiadomość o wystrzale do wielkiego księcia. Notujemy