Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Moskal.pdf/144

Ta strona została uwierzytelniona.

wiedziała co począć i dawała rozrastać się nieznacznym zrazu garstkom, które wszystko, co było żywszego w kraju, ku sobie ściągały. Dowódzcy oddziałów zjawiali się nieznani, a dzielni, jak gdyby ziemia razem z trawą wiosenną z łona ich swego wydała. Jednym z takich był pułkownik Swoboda, który z niewielkim oddziałem ukazał się nagle w okolicach Warszawy, wówczas kiedy już broń z zagranicy nadchodziła. Nikt nie znał Swobody, nie wiedziao skąd przybył, ale po ludziach, których prowadził, po ich uzbrojeniu, wyćwiczeniu, doborze i poruszeniach znać było wytrawnego żołnierza. Doskonały partyzant pułkownik zrozumiał zadanie takiego rodzaju wojny, które zależy na tym, aby nieprzyjaciela niepokoić, napadać, urywać, a nie przyjmować wstępnego boju i nie dać się ująć nigdy. Jak wąż umiał się on wyślizgnąć, choć zdawał się osaczony, zjawiał się o kilka mil od miejsca, w którym go szukano, doskonale był uwiadomiony o wszystkich ruchach nieprzyjaciela i niewielką liczbą paruset ludzi, prawdziwych dokazywał cudów. Wkrótce też bardzo imię jego nabyło rozgłosu, a ludzi mu napływało więcej, niż ich mógł przyjąć, bo nie chciał się zbyt wielkim obciążać oddziałem, aby łatwiej się mógł poruszać.
Jednego poranku oddział Swobody spoczywał na małej łączce w pośrodku lasu, część jego wyszła na rekonesans ku sąsiedniej wiosce, a że w tej stronie słyszano kilka wystrzałów, oczekiwano niespokojnie powrotu ludzi lub wiadomości o nich
Swoboda był przekonany, że mu w tej chwili nic tak bardzo grozić nie mogło, gdyż w sąsiedztwie znaczniejszych sił moskiewskich