Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Moskal.pdf/146

Ta strona została uwierzytelniona.

bry humor, które go nigdy nie opuszczały. Oprócz niego na pieńku siedział kapelan oddziału ojciec Salwian Bernardyn, a w kątku na trzaskach piętnastoletni chłopczyk rumiany jak jabłuszko i tak podobny do panienki, iż można było posądzić, że to była druga panna Pustowójtówna. Tymczasem był to rzeczywiście student z piątej klasy, który się od rodziców wydarł z Warszawy. Ojciec jego był wysokim urzędnikiem, niegdyś wielkim ulubieńcem Muchanowa; syn, którego bolało przewinienie rodzicielskie, szedł za nie krwią opłacić. Pułkownik był zamyślony, Bernardyn zamodlony, mały Józiek śpiący, tylko Bocian nie myśląc, czy go słuchali, gawędził, baraszkował, żartował:
— Ojcze Salwianie — mówił — nie godzi się tak jak wy, nieustannie Panu Bogu naprzykrzać. Przyznam ci się, że gdybym ja był Panem Bogiem, co mi się pewno nie trafi, jużbyś ty mnie okrutnie znudził. Wiedziałbym ja i bez waszeci co robić. Ot pogawędzilibyście, z Jóźkiem nie mogę gadać bo wszetecznie drzemie, pułkownik niegrzecznie zamyślony, a moja gęba jak kołowrotek do rzeczy czy nie, ciągle prząść musi.
— A żebym ja był Panem Bogiem, odpowiedział ksiądz Salwian, toby jegomości za takie gadanie pierwsza kula moskiewska nie minęła, tylko skierowałbym ją gdzie w mięso bo mi ciebie jakoś szkoda.
— Tobyś dopiero sztuki dokazał, kiedy u mnie tylko skóra i kości!
— Ale co wy na to mówicie — przerwał pułkownik, że nasi nie powracają?.
— Trudno odgadnąć — rzekł ksiądz Salwian — przyznam się, że się o nich boję.