Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

panowała w lesie, niekiedy tylko szelest poruszonych gałęzi jakby od przebiegającego zwierza przerwał milczenie puszczy. Niepokój psa wszakże coś oznaczał, na wszelki wypadek Juliusz poszedł po rewolwer i włożył go do kieszeni, wszystkiego spodziewać się należało, ci co za pieniądze przewozili broń, również za pieniądze zdradzić mogli. Szubienica czy więzienie forteczne groziły przebranemu agentowi do dostawy broni.
Pies wybiegł daleko drożyną wiodącą nie do miasteczka ale nad granicę polską i ujadać począł okrutnie, potém uciął, zaskowytał, szczeknął radośnie i pierwszy ukazał się na ścieżce... za nim szedł Andruszka, za Andruszką jakiś nieznajomy niewielkiego wzrostu mężczyzna ubrany czarno z lekką fuzyjką na plecach...
Juliusz wstał i przypatrywał się bacznie kogo mu prowadzono, gdy nagle pobladł i ręce załamał, w bladéj twarzy przybysza poznał przebraną Maryą... W głowie mu się pomieścić nie mogło jak się tu ona dostała... wstyd jakiś, gniew, wdzięczność razem ogarnęły go... myśl wreście przeleciała po głowie błyskawicą że tak samo jak ona i obcy mógł się o niego dopytać. Wszystko to trwało chwilkę tylko, bo biedna kobieta już mu ręce za-